Droga na szczyt wiedzie przez serce

Podróże
Relacje
Rozwój

Kiedy byłam nastolatką, lubiłam spędzać czas nad Wisłą. Siadałam nad brzegiem rzeki, patrzyłam na ciszę płynącej wody. Chłonęłam jej moc i spokój. Ta cicha rzeka miesiącami nie zmieniała swojego biegu. I nagle wyrywała się ze swojego koryta niosąc niebezpieczeństwo, siejąc spustoszenie. Podczas tych spokojnych dni wpatrywałam się w lustro wody i snułam swoje marzenia. Te wielkie i te małe. Te kolorowe, nieosiągalne i te całkiem małe.

Dziś wspominam te chwile ze wzruszeniem. W mojej głowie nie było żadnych ograniczeń – rysowałam sobie świetlaną przyszłość… Był taki okres w moim życiu, że zagubiłam się w swojej codzienności, zabieganiu, pracy, obowiązkach. Swoje marzenia zapakowałam głęboko do serca i przestałam je realizować. Dlaczego? Och! Powodów jest wiele. Opisywanie ich pozostawię na inny artykuł.  Dziś chcę podzielić się tym, jak wróciłam do siebie i odnalazłam swoje marzenia w sercu.

Wiele z moich marzeń spełniłam i jestem wdzięczna sobie za te doświadczenia. Nie zawsze jednak było kolorowo. O swoje marzenia trzeba bowiem walczyć. Kiedy planowałam podróż na Kilimandżaro słyszałam pytania: “Agnieszka po co Ci to?” A zaraz potem „wspierające rady”: “Po co tam idziesz? Przecież to ciężka wyprawa”, “Przecież to niebezpieczne”, “Masz rodzinę, przyjaciół, a ryzykujesz życie”, “Nie masz przygotowania fizycznego. Potrenuj rok, może dwa lata i wówczas zobaczysz…”. No właśnie… co zobaczę? Gdybym odłożyła wyprawę o rok, to dziś nie mogłabym jej zrealizować.

“Po co tam idziesz? Przecież to ciężka wyprawa”, “Przecież to niebezpieczne”, “Masz rodzinę, przyjaciół, a ryzykujesz życie”, “Nie masz przygotowania fizycznego. Potrenuj rok, może dwa lata i wówczas zobaczysz…”

W tym czasie czułam coś, co uśmierca wiele naszych marzeń. Presję z zewnątrz. Słyszałam co innego w swoim sercu i co innego ze strony ludzi, którzy mnie otaczali. Zatrzymałam się więc. Usiadłam w zacisznym miejscu tak, jak kiedyś nad brzegiem Wisły. I zaczęłam rozmawiać sama ze sobą. Zaczęłam słuchać swojego serca. I marzyć! Co czułam, kiedy myślałam o wyprawie na Kilimandżaro? Uwielbiam górskie wędrówki, kontakt z przyrodą i tę wszechogarniającą mnie moc i wolność. Czułam głęboko w sercu, że potrzebuję dla siebie tego czasu, tej podróży i przygody. Tylko tyle. I aż tyle! W końcu zaufałam sobie. I zaczęłam planować wyprawę. Potrzeba płynęła z głębi serca. Dzięki temu miałam zasoby i determinację, aby wdrożyć marzenie w życie. Wszystko miałam w sobie, więc „dobre rady” nie podcięły mi skrzydeł.

Przygotowania – organizacyjne i fizyczne – rozpoczęłam w styczniu 2019 r. Na szczycie Kilimandżaro stanęłam 22 czerwca 2019 roku. Na przygodę życia wyruszyłam wraz z Anetą, Haliną i Ewą. Byłyśmy czterema kobietami pełnymi pasji, a jednocześnie bardzo różnorodnymi.  Na co dzień dzieliło nas wiele. Podczas tej wyprawy stałyśmy się jednością. Połączyła nas pasja, przygoda i pełne ciekawości serca.

14 czerwca wieczorem wystartowałyśmy z lotniska w Warszawie. 16 czerwca o wczesnym poranku, z plecakami na ramionach, wyruszyłyśmy w drogę na szczyt. Na szczyt góry przed nami. I na szczyty swoich możliwości wewnątrz nas. Emocje, ekscytacja i niepewność towarzyszyły mi podczas całej wyprawy.

Pierwszego dnia wyruszyliśmy dżipem z hotelu do pierwszego punktu startu do Londorosi. Śmiechom i żartom nie było końca. Napełniłam swoje pojemniki wodą, wpisałam się do księgi wyjścia i oczywiście zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Do tego zdjęcia ubrałyśmy się w spersonalizowane koszulki, które jako niespodziankę przygotowała dla nas Aneta. I witaj przygodo! Wysoka Góro, idziemy!

Po co tutaj przyjechałam? Po co idę na tę wyprawę, zamiast z książką na białą plażę? W głowie pojawiają się logiczne argumenty o potrzebie przygody, o zmierzeniu się z własnymi ograniczeniami, o wolności… A serce wie swoje. Nie używa słów, ale pcha do przodu. Wsłuchuję się w jego przekaz. I dopiero szóstego dnia przy wspinaczce na szczyt zrozumiem swoją intencję. To osobiste doświadczenie, więc pozostawię je dla siebie, a opiszę wiele innych z całej wyprawy.

Pierwszy dzień mija ciekawie. Wokół zachwycają egzotyczne krajobrazy, zwierzęta, cisza i spokój. Ten błogi spokój koi moje wnętrze. Uspokajam się, obserwuję otaczające mnie piękno, wymieniam się wrażeniami z towarzyszami podróży. I idę. Mamy pierwszy przystanek na lunch i toaletę. Reszta potrzeb fizjologicznych w drodze 😉. I tutaj przełamanie pierwszej bariery. Tak, tak, siku za drzewem.
Idziemy w ośmioosobowej grupie turystów z przewodnikiem Bonaventure i jego zespołem. Krok po kroku – zgodnie z tutejszym powiedzeniem “Pole Pole”, które znaczy “wolno wolno”. Docieramy do celu, czyli pierwszego obozu. Nocleg w namiotach, rozpakowywanie torby i poszukiwanie swoich rzeczy we właściwym woreczku to moja codzienna, dodatkowa przygoda. Po kolacji i przygotowaniu odzieży na kolejny dzień, pakuję się w śpiwór i zasypiam. Pobudka o 6 rano, szybka toaleta i śniadanie. Toaleta to kubek wody na umycie zębów. Resztę załatwiają wilgotne chusteczki. Wszystkie śmieci pakujemy i zabieramy ze sobą. Ruszamy dalej. Krok po kroku. Do celu. Drugi i trzeci dzień to prawdziwe zmaganie się z ograniczeniami. Mam duszności, brak mi sił, potrzebuję częstych przerw, aby wyrównać oddech i iść dalej. To dwa dni mojej podróży w ciszy i skupieniu nad oszczędnością własnej energii. Obserwuję zmieniające się krajobrazy, roślinność. Nie rozmawiam z nikim, idę. Piję dużo wody i proszę swoje ciało o wytrwałość do najbliższego obozu. Do trudności z oddychaniem dołącza zmęczenie i ból nóg. Czuję, że jest trudno i ciężko. Najbardziej pomaga mi kontakt z naturą. Obserwuję piękno przyrody, zieleń, kwiaty, zjawiskowe panoramy. Zabieram te chwile do swojego serca. I idę.

Drugi człowiek

Trzeciego dnia brakuje mi kompletnie sił. Każdy krok okupiony jest dużym wysiłkiem fizycznym. Zwalniam. Wówczas po raz kolejny w życiu doświadczam moc i siłę, jakie płyną ze wsparcia drugiego człowieka. Przede mną opiekun grupy zwalnia tempo tak, abym mogła wolno kroczyć dalej. Za mną nasz przewodnik. Reszta grupy idzie swoim tempem i wkrótce znika mi z oczu. A ja krok po kroku idę w asyście dwojga wspierających mnie ludzi. Zatrzymujemy się w zachwycającej jaskini. Widok jest olśniewający. Przysiadam na kamieniu, oddycham wilgotnym powietrzem. Nabieram nowych sił. Na horyzoncie dostrzegam już nasz obóz. Zaopiekowana docieram do reszty grupy. Myślę tylko o tym, aby położyć się i odpocząć. A tutaj pełne zaskoczenie!  Moje przyjaciółki, członkowie zespołu, nasi opiekunowie… tańczą i śpiewają. To taka niespodzianka dla nas turystów, aby wyrazić podziw i gratulacje za tę część przebytej drogi. Hakuna Matata i jambo na zawsze pozostaną moimi wspierającymi słowami. To niebywałe! Moje nogi same zaczynają tańczyć. To taka magiczna chwila. Nie wiem skąd mam tę siłę, tańczymy wszyscy i śpiewamy 😊. Widoki z obozu są niezwykłe. Nocą czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Rozświetlone gwiazdami niebo i uczucie, że można wyciągnąć rękę i sięgać gwiazd. Usłyszałam kiedyś zdanie, że nad Afryką gwiazdy świecą jaśniej i coś w tym jest. Te magiczne świetliki rozbłyskują nad naszymi głowami. Do serca napływa radość i wdzięczność, że dotarłam do kolejnego punktu. Tak, stawiam sobie małe cele, bo ten duży – wejście na szczyt – póki co wydaje się niemożliwy. A jednak serce cicho pragnie i marzy. Te dwa dni bardzo dużo mnie nauczyły. Zrozumiałam, jak w codziennym życiu ważna jest uważność i skupienie się na celu. Rozpraszanie energii na mało znaczące sprawy może zniweczyć każdy plan. Jestem wdzięczna swojej ciszy za to doświadczenie.

I tak upływają kolejne dni. Pokonujemy coraz trudniejsze i bardziej wymagające odcinki na trasie. Mój organizm zaaklimatyzował się i podróż staje się lżejsza. Rozmawiamy, śmiejemy się, śpiewamy i doświadczamy. Każdy dzień jest inny, przynosi nowe niespodzianki. Widoki wokół zachwycają. Pojawia się również więcej turystów. Każdego dnia ograniczam wysiłki do niezbędnego minimum, a wolne chwile przeznaczam na regenerację. Wiem, że dbałość o moje ciało i uważność są niezbędne, aby dotrzeć do celu. Wieczorami bywam wykończona ze zmęczenia. Na większych wysokościach pojawiają się bezsenne noce. Sytuacji nie ułatwiają nocne pobudki, wymagające wyjścia do toalety. To prawdziwy koszmar. Na zewnątrz szaleje wichura, namiot pokryty jest powłoką szronu i cienkiego ludu. Brrr… cóż, kilka litrów wypitej wody ma swoje skutki uboczne. I to doświadczenie trzeba również przeżyć.

Zdobywanie szczytu

Sześć dni za mną. Zmęczenie fizyczne nieustannie rośnie. Twarz jest wysuszona od słońca i wiatru. Ciało przemarznięte. Tego dnia jesteśmy w obozie wcześniej. Jest południe. Jemy lunch, odpoczywamy i spożywamy wczesną kolację. Po kolacji, zgodnie z otrzymaną instrukcją, ubierzemy się na przysłowiową cebulę, aby o 22.00 wyruszyć na szczyt. Mamy trzy godziny na drzemkę. Emocje i silny wiatr nie pozwalają mi zasnąć. Wychodzę z ciepłego kokonu, zakładam kolejne warstwy ubrań na siebie. W tej ilości odzieży ledwie mogę się poruszać. Jeszcze nie wiem, że porywisty wiatr spowoduje, że ta ilość będzie niewystarczająca, aby było mi ciepło.

Jest ciemna i wietrzna noc. Nad nami gwiazdy, na naszych głowach latarki czołówki, którymi oświetlamy naszą drogę na szczyt! Nie wierzę, że to dzieje się naprawdę. Z jednej strony jestem szczęśliwa, podekscytowana i radosna. Z drugiej, ciężkie warunki atmosferyczne, ciemna noc, szalejący i przenikliwie zimny wiatr nie wspierają przed kilkugodzinnym nocnym trekkingiem.

Zaczynamy dziś w większym gronie. Każdy z nas turystów ma do asysty opiekuna, a nasz przewodnik nadaje tempo Pole Pole. Bonaventure przez tych kilka dni udowodnił, że jest prawdziwym liderem. Potrafił być ciepły, serdeczny oraz życzliwy dla turystów i swojego zespołu. Innym razem jest wręcz bezlitośnie wymagający. Dba o każdy szczegół i każdego członka zespołu z osobna. Zapewnia potrzebne poczucie bezpieczeństwa i wsparcie. Najważniejszy są dla niego zespołowość i współpraca. Tej nocy sam przewodzi swojej drużynie. Po pierwszym krótkim postoju szybko zarządza zmiany, tak aby każdy turysta szedł ze swoim opiekunem. Podczas tej nocy proszę dobre Anioły, aby ten wiatr trochę ucichł. Jest tak silny, że widzę jak chce porwać idącego przede mną Jasona. Obserwuję, jak ten silny i postawny mężczyzna zatacza się pod siłą podmuchów. Przerażenie jest tak duże, że zaczynam wizualizować, że wpuszczam korzenie w ziemię, aby stawić opór tej sile natury.

Stawiam kolejne kroki. Sił mam coraz mniej. Przystanek na picie i chwilę odpoczynku. Przede mną stoi wysoki mężczyzna. Pomaga mi zdjąć plecak, podaje kubek z ciepłą wodą. Gorący płyn zbawiennie rozgrzewa skostniałe ciało. Spoglądam w ciemności z troską na ręce Emanuela bez rękawiczek. Robi mi się smutno, że nie ma rękawic, aby ogrzać swoje dłonie. Oddaję mu swoją dodatkową parę. Jestem wzruszona, a jednocześnie podziwiam ciężką pracę naszych przyjaciół podróży. Po kilku wspólnych dniach jesteśmy rodziną. Te warunki w drodze na szczyt powodują, że nawiązujemy nowe relacje. Opowiadamy sobie o naszych domach, rodzinach, dzieciach i pracy. Nawet w tej ciemności czujemy swoją obecność i wsparcie, a to dodaje mocy, aby iść dalej. Idę w skupieniu i w wewnętrznej lekkości. Krok po kroku. Podczas kolejnego odpoczynku wyciągam z plecaka dodatkowe elementy garderoby. Zakładam spodnie chroniące przed wiatrem. Mam już na sobie tyle innych ubrań, że idzie mi to bardzo ciężko. Podchodzi do mnie dwóch mężczyzn i pomaga mi uporać się z suwakami, co powoduje rozbawienie u moich koleżanek. Do dzisiaj nie wiem, jak to wyglądało, ale podobno bardzo śmiesznie. To jedna z historii, która pomimo upływającego czasu wywołuje uśmiech na moich ustach. Wokół jest tak przenikliwie zimno, że płynące z nosa krople przymarzają do niego!

I tak z rytmem Pole Pole zmęczeni, wykończeni wszyscy docieramy na szczyt. Wszyscy. Razem. Najmłodszy uczestnik ma 16 lat, a najstarszy 63. Każdy z nas ma swoją rolę w tej wyprawie. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za siebie i cały nasz zespół. To owocuje wspólnym sukcesem. Jesteśmy razem na szczycie! Tu jeszcze większe zimno. Mieliśmy robić zdjęcia, ale trudno jest utrzymać aparat w dłoniach. Jak bańka pryska marzenie Haliny, że na szczycie pomaluje sobie usta czerwoną szminką. Szminka w plecaku zamarzła 😊. Nasze zmęczenie przerywają zachwycające widoki i pierwsze promienie wschodzącego słońca. Ten wschód słońca, jest zachwycający. To uczucie przebywania w innym wymiarze. W innej rzeczywistości. Dla mnie to prawdziwa duchowa uczta. Celebruję każdą chwilę i zapisuję ją w sercu.
Po chwili mobilizuję się, aby wyciągnąć szalik drużyny PGE VIVE Kielce i polską flagę. Z tymi akcesoriami robimy szybkie pamiątkowe zdjęcie. Jesteśmy na szczycie. Przytulamy się i płaczemy z radości!

Cel osiągnięty. Podróż trwa

Odwracam się i spoglądam na dół. Cel osiągnięty, ale podróż jeszcze się nie kończy. Czas wracać na dół. Do obozu daleka droga. Poranne słońce lekko otula zmarznięte ciała. Ruszamy. Marzę o kubku ciepłej herbaty. Woda, którą mamy przy sobie zamarzła. Przed nami około 3 godziny drogi w dół. Idziemy i idziemy. Okazuje się, że schodzenie również wymaga dużej uważności, aby nie poślizgnąć się na przesuwających się pod nogami kamieniach. Jesteśmy zakurzeni, zmęczeni i szczęśliwi. Piaszczysty wiatr powoduje, że wszędzie czuję pył.  Moja twarz upodobniła się do twarzy górnika, który kończy pracę w kopalni.

W tym momencie jeszcze nie wiem o kolejnej niespodziance. Silny wiatr nadal wieje, tym razem jednak w plecy, więc to pomaga w schodzeniu. Duże marzenie o zdobyciu szczytu Kilimandżaro zamieniam na inne. Moim nowym marzeniem jest kubek gorącej herbaty. Za tym celem podążam na dół. Po dwóch godzinach w oddali widać nasze obozowisko. Wewnętrzna radość na chwilę zbliżającego się odpoczynku i kubek ciepłego napoju dodaje mi energii. Kiedy jesteśmy blisko, widzimy coś przerażającego. Na naszych oczach silny wiatr porywa nasze namioty i zmiata obozowisko.

Nowe wyzwania przed nami. Zmęczenie jest coraz większe. Jeszcze nie wiemy, że możliwość zorganizowania nowego obozowiska i noclegu jest oddalona o kilka godzin trekkingu. W tym dniu jesteśmy w drodze 19 godzin z małą przerwą na posiłek. To nasz najdłuższy dzień. W tych okolicznościach nie ma miejsca na radość i cieszenie się zdobyciem szczytu. Pokora każe oszczędzać siły i energię, aby dotrzeć do kolejnego punktu. W tym dniu doświadczam mocy żywiołów i wiem, że najlepszy plan często wymaga zmiany. Również w naszym codziennym życiu. To doświadczenie pokazało mi, że nie ma sensu rozpaczać. Szkoda na to czasu i energii. Trzeba się zatrzymać, wziąć kilka głębokich oddechów, zaakceptować sytuację. A następnie zacząć działać. W skupieniu, krok po kroku docieramy do naszego obozu. Teraz można odpocząć i zregenerować siły, bo przed nami kolejny dzień w drodze na dół. Pomimo zmęczenia pojawia się w sercu radość i spełnienie. To uczucie otula i dodaje skrzydeł. Tak, naprawdę czuję, że urosły mi skrzydła. Naprawdę czuję je następnego dnia. Pewne odcinki drogi w dół pokonuję biegnąc. Wiem, to trochę niebezpieczne. Po drodze mijam turystkę, która skręciła kostkę. Pozwalam sobie na tę zabawę, jednocześnie będąc uważną. Zachwycam się nowymi widokami, śpiewam. Upamiętniamy te chwile na zdjęciach i w sercach. Na dole witają nas szampanem. Ten szlachetny płyn rozlewa się po kieliszkach, a potem w naszych ustach. Radość jest ogromna. Śpiewamy, przytulamy się, dziękujemy sobie wzajemnie za tę przygodę, za wszystkie doświadczenia, rozmowy i wspólne chwile.

Bill, Jason, Max, Elijan wracają do USA. Aneta, Halina, Ewa i ja wracamy do hotelu. Po tych ośmiu dniach nareszcie mamy kontakt z naszymi rodzinami. Telefonujemy, rozmawiamy i dzielimy się naszymi wrażeniami. To jedna z tych chwil, kiedy doświadczam jak dobrze mieć rodzinę i przyjaciół. Jak dobrze mieć ludzi, którzy wesprą w trudnościach, z którymi można dzielić się radościami i sukcesami.
Ta wyprawa mocno wpłynęła na moje życie. Zmieniła je. Po wyprawie jestem inną Agnieszką. Dziś upłynął rok od wejścia na szczyt Kilimandżaro. Zmieniłam się nie tylko ja. Zmieniło się otoczenie wokół mnie. W ostatnich miesiącach doświadczyliśmy pandemii, która zatrzymała świat. Nieważne, na jakim kontynencie i w jakim kraju. Każdy z nas poczuł zagrożenie. Każdy był równy. W tym czasie często sięgałam do wspomnień z wyprawy na Kilimandżaro. Właśnie z tych doświadczeń czerpałam moc, spokój i wiarę na kolejne dni. Nieznane jest jutro. Ważne jest dziś i Ci, którzy są obok. Ludzie, którzy podadzą dłoń, a czasami powiedzą mocne słowo, aby nas obudzić. W górach i życiu zawsze jest wybór. Można się poddać albo krok po kroku realizować swojego marzenia.

Porozmawiajmy o tym,
jak rozwinąć Twój biznes

Skontaktuj się

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby usprawnić działanie strony. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Czytaj dalej